Islandia: Kaffi Ku… restauracja w oborze

Tytuł tego tekstu wydaje Ci się przewrotny? Nie ma tu haczyka. Na Islandii rzeczywiście zjeść można w restauracji mieszczącej się w oborze. Kaffi Ku znajduje się niedaleko Akureyri i cieszy się całkiem sporym zainteresowaniem ze strony odwiedzających. Może burgera z widokiem na dojące się krowy…?

Dzień 5, 5.06.2019, część 2/2

Kaffi Ku – burger z widokiem na oborę…

Niedaleko od świątecznego domku znajduje się obora. Jednak nie taka zwykła, jakich wszędzie pełno, bo w oborze tej otworzono… restaurację. Kaffi Ku (słowo ku znaczy właśnie krowa) jest niewątpliwie oryginalnym pomysłem na biznes, bo gdzie indziej zjesz posiłek patrząc przez ogromne okna na dojące się właśnie krowy? Albo robiące różne inne rzeczy, ale o tym nie przystoi wspominać, gdy mowa o jedzeniu.

Jak to jest z tą ekologicznością?

Gospodarze przygotowali się na ewentualne wizyty gości i możliwe jest krótkie oprowadzenie po budynku – dzięki temu można np. dzieciom zaprezentować w prosty sposób proces pozyskiwania mleka. Też się załapujemy na „wycieczkę”, jednak im więcej dowiadujemy się o tym miejscu, tym bardziej mieszane co do niego mam uczucia. Widać, że dziewczyna opowiadająca nam o oborze i krowach tu żyjących (tak się składa, że Polka – pełno nas w tym kraju) jest zachwycona – szukała miejsca, gdzie zwierzęta są szczęśliwe i cieszy się, że właśnie tu trafiła. Że to ekologiczna farma. Z boku może rzeczywiście wygląda to świetnie, ale ze stwierdzeniem, że gospodarstwo jest ekologiczne nie możemy się zgodzić.

Ekologiczna oznaczałoby chociażby, że krowy mają rogi – nie wszyscy o tym wiedzą, ale u bydła nawet samice są rogate. A zwierzęta tutaj pozbawione są nawet niewielkich ich fragmentów – czyli rogi zostały wypalone we wczesnym okresie życia cieląt. Ma to swoje plusy, ponieważ zwierzęta nie bodą się i nie ranią, ale już chociażby samo to dyskwalifikuje tę farmę jako ekologiczną.

Słyszymy, jak to przyjeżdżają tu gospodarze z Ameryki i innych stron świata, żeby podziwiać coś tak niespotykanego jak to świetnie funkcjonujące gospodarstwo wyposażone w najróżniejsze roboty – do sprzątania, do dojenia, do wydzielania paszy… Owszem, wygląda to imponująco, ale znów nie możemy się do końca z tym zgodzić. Może w Polsce rzeczywiście nie ma zbyt wielu takich gospodarstw (zdarzają się głównie na Podlasiu), ale na zachodzie Europy, gdzie siła robocza jest sporo droższa niż u nas, zautomatyzowane farmy są częściej spotykane. Roboty udojowe, roboty sprzątające posadzkę, rozdające paszę – nie jest to nic aż tak niezwykłego jeśli o europejski standard chodzi. Kolejny plus farmy? Zwierzęta nie dostają antybiotyków dopóki nie są chore. Ale to też jest uregulowany prawnie standard w Europie. Podawanie antybiotyków profilaktycznie jest zakazane także i w Polsce.

Dowiadujemy się, że krowy przed urodzeniem cielaka mają tu okres w postaci kilkumiesięcznych (bodajże 2 mies.) wakacji. Tylko że to też jest standard i okres ten nazywa się fachowo zasuszeniem krowy. Żeby jednak nie było, farma naprawdę ma zachowane standardy dobrostanu zwierząt. Jak na oborę – jest wyjątkowo czysto, podawana jest zwierzętom nieźle wyglądająca kiszonka, krowy mają również specjalny drapak, którym mogą się masować (chętnie korzystają z tej rozrywki). Mogą też ponoć cały czas spędzać na świeżym powietrzu, ale (podobno) wolą przebywać wewnątrz. W sumie to akurat by mnie nie zdziwiło, bo gdy jest tak zimno i co chwilę coś pada, lepiej schronić się w cieplejszym i chroniącym przed wiatrem budynku. Nie zauważam jednak, by jakieś wyjście było otwarte – może jednak nie mają możliwości swobodnego przebywania na pastwisku gdy tylko zechcą? A może czegoś nie zauważyłam, też możliwe. Na pewno jednak z jednym mają wybór – do robota udojowego podchodzą kiedy tylko mają ochotę. Ponoć nikt ich do tego nie zmusza, szybko łapią na czym to polega.

Restauracja

Co może wydać się kontrowersyjne, to właśnie tutejsza restauracja. Platforma ze stolikami mieści się wewnątrz obory, także spożywając zupę gulaszową lub świeżego, soczystego burgera, można popatrzeć sobie na dojące się właśnie krowy. Lub drapiące, jedzące, nicnierobiące. Na szczęście z góry nie widać chyba procesu inseminacji (akurat miał miejsce, gdy weszliśmy do środka). Wewnątrz zająć można miejsce z widokiem na oborę i zwierzęta, lub oddalone od platformy – bliżej kasy.

PS. Dla wegetarian też są przewidziane oddzielne pozycje w menu, jedzenie ogółem jest smaczne chociaż do zupy można byłoby dodać nieco mniej kuminu (Islandczycy chyba naprawdę wyjątkowo lubują się w tej przyprawie…). Na plus jest możliwość skosztowania mleka prosto od krowy. W dzisiejszych czasach nieczęsto można z tego skorzystać.

Żyjące tu krowy nie służą w tym miejscu pozyskiwaniu mięsa – to rasa mleczna. Jednak po kilku porodach krowa sprzedawana jest do rzeźni – zwierzęta nie dożywają spokojnej starości i naturalnej śmierci. Podobnie sprawa wygląda z byczkami, które w tej ilości, w której się rodzą, są po prostu w gospodarstwach mlecznych zbędne. Także – wyłączając restaurację – miejsce to nie wyróżnia się niczym poza dobrze prosperujące, nowoczesne gospodarstwa w innych częściach Europy, w tym i w Polsce. Nazywanie takiego gospodarstwa ekologicznym jest zbyt daleko idące, aczkolwiek krowy może rzeczywiście są tu na swój sposób szczęśliwe. Dopóki nie trafią do rzeźni…

PS. 24.07.2019: Restaurację, której okna wychodzą na wnętrza obory znajdziesz również na południu Islandii – to Efstidalur II. Aktualnie jednak restauracja jest od 19.07.2019 zamknięta ze względu na wykryte spore ognisko niebezpiecznej dla zdrowia bakterii Escherichia coli.

Vidimyrarkirkja

Z pełnymi żołądkami docieramy do odwiedzonego już rok wcześniej kościółka torfowego Vidimyrarkirkja. Budynek, który stoi tu obecnie, wybudowany został w 1834 roku, jednak już od 1661 roku stały w tym miejscu trzy inne świątynie. Za materiały budowlane posłużyło drewno, kamienie i darń. Wewnętrzna konstrukcja oraz wyposażenie jest drewniane. Od północy i południa widać ściany zrobione z warstw darni i kamieni – grubość ich przekracza 2 metry! Dzięki temu skutecznie izolują wnętrze przed zimnem z zewnątrz. Ponoć od czasu budowy wykonano tu tylko drobne prace renowacyjne polegające na wymianie kilku desek, także jest to oryginalna konstrukcja! Świątynia wykupiona została przez islandzkie Muzeum Narodowe, jednak wciąż służy około 180 wiernym kościoła luterańskiego zamieszkującym okolicę.

Nie mogę napatrzeć się na chmury. Wyglądają w tej chwili tak nierealnie, że gdyby nie to, że widzę je na własne oczy, uznałabym że nie istnieją i zostały domalowane do zdjęcia przez jakiegoś malarza. Ale chmury naprawdę tak wyglądają! Chyba nigdy wcześniej takich obłoków nie widziałam.

Za 1000 koron (ok. 30 zł) od osoby wchodzimy do środka – płatny wstęp obejmuje już teren cmentarza naokoło świątyni, więc jeżeli nie chce się kupować biletu, pozostaje oglądanie miejsca spoza furtki. Wewnątrz zobaczyć można prawie równej wielkości nawę i prezbiterium rozdzielone przez lektorium. Wszystko jest zrobione z miejscami bogato przyozdobionego drewna. Drewno było przez wieki towarem deficytowym na wyspie, jednak jej mieszkańcy nauczyli się radzić sobie z tym problemem poprzez oszczędne wykorzystywanie tego, co wyrzuciło na brzeg morze.

Po bokach stoi po 8 rzędów ławek – zastanawiam się, jak w tak niewielkim budynku upchnięto to wszystko. Tradycyjnie kobiety zajmują miejsca po północnej stronie, mężczyźni natomiast – po południowej. Bliżej ołtarza mogli siadać niegdyś jedynie bogatsi mieszkańcy, ci bardziej ubodzy musieli zadowolić się miejscami bardziej oddalonymi. Wystrój to między innymi pochodząca z poprzedniej stojącej tu świątyni ambona oraz zwracający uwagę ołtarz z 1616 roku wykonany w Danii.

Wejść do środka zdążamy w ostatniej chwili – po kilku minutach wnętrze kościółka zalewa spora grupa innych turystów. Przybyło chyba kilkanaście osób, a mam wrażenie, jakby cały kościół całkowicie wypełniły. Ciekawe, co tu się dzieje, gdy wszystkie ławki są zapełnione przez wiernych. Budynek ogółem nie sprawia wrażenia zbyt pojemnego. Czas się zbierać.

Po kolejnych długich kilometrach pośród islandzkich widoków skręcamy jeszcze na chwilę w kierunku Icelandic Seal Center w Hvammstangi – nie zrobiliśmy wcześniej rekonesansu, ale po cichu liczymy, że może zobaczymy jakieś foki. Okazuje się jednak, że dojazd do punktu, z którego możliwe byłoby ich wypatrywanie jest znacznie oddalony od trasy. Na to niestety nie mamy czasu. Zadowalamy się widokiem tradycyjnie suszących się ryb (suszona ryba podawana z masłem to islandzki przysmak) i wracamy na główną drogę.

Kąpielisko w Akranes

Zanim dotrzemy do Reykjaviku zbaczamy jeszcze na moment z trasy w mieście Akranes. Ola z Piotrkiem bodajże 2 miesiące wcześniej kąpali się tu w gorącym basenie Gudlaug z pięknym widokiem znad plaży Langisandur – czemu by nie zaliczyć ostatniego takiego taplania tuż przed odlotem? Niestety gdy dochodzimy do basenu okazuje się, że woda jest spuszczona… W międzyczasie wprowadzone zostały godziny otwarcia. Szkoda, z kąpieli nici.

Basen czynny jest aktualnie w poniedziałki, wtorki, czwartki i piątki w godzinach 12:00 – 20:00, środy i soboty w godzinach 10:00 – 18:00 oraz w niedziele w godzinach 10:00 – 20:00.

Czas się żegnać…

Mamy jeszcze chwilę. Podrzucamy Olę, Piotrka i Wojtka do ich mieszkania, wpadamy na ostatnią herbatę i pogaduchy i już zaraz zegarek pokazuje, że czas najwyższy się zbierać. Musimy jeszcze oddać auto do testowanej tym razem wypożyczalni Aurora Car Rental (polecam!) i dotrzeć na lotnisko. Krótki postój na ostatni rzut oka na kwitnące już w tej części Islandii w pełni łubiny i pora znów się żegnać. Tankujemy, zwracamy auto i… Przegapiamy po raz kolejny torfowe domki tuż obok wypożyczalni. Trudno, będzie kolejny powód żeby wrócić!

Nasza kolejna przygoda z Islandią dobiega końca, ale na pewno nie jest to ostatnia wizyta na tej wyspie!


Spodobał Ci się powyższy tekst? Polub go na Facebooku lub udostępnij, może komuś się przyda! A może szukasz inspiracji do zaplanowania swojego kilkudniowego wyjazdu? Zajrzyj koniecznie do moich pozostałych relacji z Islandii!

Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot...
... zarezerwuj nocleg... Booking.com
... wypożycz samochód...
... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!

Powiązane teksty

Skomentuj